Sprawozdanie z rejsu Kapitana S/Y PANORAMA
SŁAWOMIRA RUDNICKIEGO
(Załączone z upoważnienia Marka Adamczyka)
Plan był następujący: Zaokrętować w Puerto Madryn szybko zrobić zaopatrzenie
i jednym skokiem popłynąć do Ushuaia. Etap ten miał być tylko "złem koniecznym"
czyli żeglowaniem do miejsca gdzie zasadnicza przygoda miała się dopiero rozpocząć.
Następnie w Ushuaia chwila na wytchnienie, zaopatrzenie i przez Horn żegluga
przez cieśninę Drake'a na Antaktydę. Tam kilka dni i z powrotem. Wówczas gdyby
czas na to pozwolił planowałem zwiedzenie fiordów w pobliżu Ushuaia. Plan ten
był tak ambitny (czytaj: szalony), że w rozmowach z załogą zawsze mówiłem że
zrealizujemy go jeżeli Neptun pozwoli i będziemy mieli dużo szczęścia i wcale
nie na pewno. Jednak w rzeczywistości bezwzględnie parłem do celu. Dlatego
niewiele zobaczyliśmy płynąc wzdłuż Patagonii, a także nie mieliśmy okazji
podziwiać fiordów Chilijskich. Zmusiłem całą załogę do dużych wydatków na
odpowiednie ubrania by przeżyć w niskich temperaturach na jachcie bez ogrzewania.
Dlatego tez musiałem zaszczepić w załodze wiarę, że to się uda i tak naprawdę
to jest właśnie to, po co przyjechaliśmy. Cała załoga była za!
Plan udało się zrealizować niemal w 100% i tylko z niewielką jego modyfikacją.
Jedną z nich była wizyta w Puerto Desado w drodze z Puerto Madryn do Ushuaia.
Powody były dwa. Po pierwsze nasz drugi oficer Rysiek 25 lat temu po nieudanej
próbie opłynięcia Przylądka Horn połączonej z wywrotką jachtu "ALFA" którym
płynął, tutaj właśnie znalazł schronienie i tutaj "leczył rany" i z tym
miejscem wiążą go bardzo silne wspomnienia. Uznałem że nie można mu było
odmówić tej przyjemności.. Drugim powodem było mała ilość paliwa i mogliśmy
je uzupełnić w tym porcie. Zawitaliśmy do tego miasteczka zapomnianego przez
Boga i ludzi tylko na jedną noc. Po zatankowaniu i dodatkowym zaprowiantowaniu
wyruszyliśmy w dalszą drogę. Tak się spieszyliśmy, że zrezygnowaliśmy z
wycieczki by poobserwować pingwiny gnieżdżące się nieopodal. Nie baczyliśmy
także na silny wiatr który właśnie się wzmagał, a który tak zaniepokoił
władze portu, że poproszono nas byśmy przez pierwszy spotkany statek poinformowali
ich o naszej sytuacji. Nie zrobiliśmy tego ponieważ nie spotkaliśmy po drodze
żadnego statku.
Droga do Ushuaia przebiegała sprawnie, czasem nawet musieliśmy się wspomagać
silnikiem by nie tracić czasu. Pogoda tylko stawała się coraz bardziej nieprzyjemna,
coraz rzadziej pojawiające się słońce, coraz niższe temperatury i tężejący
nieprzyjemny zimny wiatr. W cieśninę Drake'a weszliśmy przez cieśninę de la
Maire znaną z powodu bardzo silnych prądów i niebezpiecznych fal. Jednak
trzymając się z dala od obszarów niebezpiecznych szczęśliwie dopłynęliśmy
do kanału Beagle'a w którym także panują nieciekawe warunki nawigacyjne,
czego dowodem były zaobserwowane wraki statków. Ushuaia przywitała nas piękną
pogodą.
Spędziliśmy tutaj dwa dni wypełniając czas zaprowiantowaniem, zatankowaniem,
drobnymi naprawami i kompletnym przygotowaniem jachtu do realizacji decydującego
celu naszej wyprawy. Ponadto z wielkim upodobaniem poznawaliśmy smak Argentyńskiej
kuchni w której dominuje wołowina i pyszne czerwone wino. Wybraliśmy się także
na wycieczkę w okoliczne góry.
Następny krok to krótki "przeskok" 25 Mm do Puerto Williams, Chilijskiego portu
w którym od władz Chilijskich musimy uzyskać formalne pozwolenie na opłynięcie
przylądka Horn (to Chilijskie wody terytorialne), a także na wizytę na Antarktydzie
(Chile uznaje półwysep Antarktyczny za swoje terytorium). Zabiera nam to jedną noc
i pół kolejnego dnia. Po otrzymaniu "autoryzacji" bez zwłoki, nie sprawdzając
nawet prognozy pogody bo i tak przecież popłyniemy wyruszyliśmy by opłynąć tą
legendarną skałę. Początek bardzo spokojny przerodził się w niesympatyczne
halsowanie na żaglach i silniku przeciw silnemu południowemu wiatrowi. Jednak
w końcu udaje nam się dotrzeć do archipelagu wysp Wollenstein i dalej już bez
większych trudności do wyspy Horn. Pogoda zmieniała się co 10 min, na zmianę
słońce i bardzo niskie chmury z których padał śnieg. Ale Neptun był łaskawy
i pozwolił nam przepłynąć w odległości 8 kabli od Hornu w promieniach
zachodzącego słońca i przy słabnącym wietrze do 3B. Podziwialiśmy to miejsce
w milczeniu jakby nie wierząc że dokonaliśmy tego o czym marzy każdy chyba
żeglarz na świecie.
Tyle, że był to dopiero początek najtrudniejszego etapu, 500 Mm żeglugi przez
najniebezpieczniejszy obszar dla żeglarza, przez cieśninę Drake'a. I było
różnie, czasem wszystkie żagle, czasem tylko mały fok, jednak przez większość
czasu wiatr z korzystnych kierunków. Ciągle też było szare, permanentnie
pozbawione słońca niebo. W połowie drogi napotkaliśmy pierwszą górę lodową.
Około 100 Mm od Szetlandów Południowych dopadł nas sztorm. Z obawy że
żeglowanie w takich warunkach wśród pływającego lodu jest zbyt niebezpieczne
zdecydowałem się stanąć w dryf i poczekać aż się wydmucha. Tak też się stało,
jednak zdryfowaliśmy prawie 40 mil od zamierzonego kursu. Wiatr zmienił kierunek
i byliśmy zmuszeni do żeglugi na silniku, gdyż halsowanie w takich warunkach
byłoby zbyt powolne. Okazało się też, że sytuacja lodowa przekazywana nam przez
telefon satelitarny była zupełnie inna - lodu było niewiele i jedynie w cieśninie
Nelsona musieliśmy bardzo uważać by nie staranować jakiejś większej bryły, a
małych było na tyle dużo, że nie sposób było je wymijać. Tutaj też przywitały
nas pierwsze zwierzęta, foki i wieloryby. W końcu zmęczeni i solidnie wymarznięci
docieramy w śnieżnej pogodzie do stacji Arctowskiego. Zaplątana w śrubę lina do
uwolnienia której nurkował w lodowatej wodzie Markus, opóżniła nasze upragnione
zejście na ląd o parę godzin.
Pobyt w zatoce Admiralicji trwał tylko 4 dni z których 1,5 walczyliśmy z bardzo
silnym wiatrem osiągającym w porywach prędkość 80 kn. Jednak to miejsce jest tak
niezwykłe pod każdy względem, że nikt nie miał najmniejszej wątpliwości, że warto
było spędzić w sumie 12 dni żeglując tam i z powrotem przez cieśninę Darke'a tylko
po to by choć przez chwilę doświadczać jego cudów. Przez te kilka dni poznaliśmy
wspaniałych ludzi, niezwykle życzliwych i całkowicie bezinteresownych. Mieliśmy
okazję spędzić z nimi czas przy wigilijnym stole. Mieliśmy czas by obserwować czystą,
dziewiczą przyrodę. Widzieliśmy pingwiny, różne foki, słonie morskie a nawet
humbaki i to z bardzo małej odległości. Zorganizowano nam wycieczkę w góry skąd
mieliśmy okazję podziwiać lodowce i całą zatokę. My z kolei zaprosiliśmy Ich na
jacht. Pływaliśmy wzdłuż i wszerz przez zatokę Admiralicji podziwiając górę lodową
która tam na stałe zagościła i cielące się lodowce. Zawinęliśmy także do
Brazylijskiej Stacji Antarktycznej. Ten czas był tak intensywny, że subiektywnie
płynął dla nas wolniej pozostawiając w nas uczucie że spędziliśmy tam połowę rejsu.
Były też ciężkie chwile. Dwukrotnie wiatr był tak silny, że nie byliśmy w stanie
stać na kotwicy przed polską stacją i byliśmy zmuszeni chować się za wyspą Dufayel
znajdującą się wewnątrz zatoki Admiralicji. Musieliśmy walczyć z puszczającą kotwicą
i growlerami taranującymi jacht .Przy nie sprawnej windzie kotwicznej do walki wręcz
z łańcuchem za każdym razem musiało stanąć co najmniej czterech załogantów.
Ale w dniu pożegnania zaświeciło słońce pozwalając nam odetchnąć przed kolejnym
"skokiem" przez Drake'a. Powrót to czas wiatrów zmiennych, jeden sztorm ale tym
razem od rufy bardzo uciążliwy lecz nie trwał długo, tak że przetrwaliśmy go bez
większego trudu. W połowie wiatr ustalił się z kierunku NW (czyli niemal dokładnie
w twarz) i rozpoczęliśmy mozolną żeglugę ostrym bajdewindem na żaglach i na silniku
pod wiatr 5-7B. Walczyliśmy z tym wiatrem, a także z awariami silnika przez 3 dni.
Naprawa pompy wodnej układu chłodzenia i doprowadzenie go do pełnej sprawności
zajęło nam prawie pół nocy. Czasu było tak mało, że byłem już pewny, że nie
zdążymy na samolot. Jednak i tym razem Neptun okazał swoją łaskawość i w ostatniej
chwili wiatr osłabł, zmienił kierunek na fordewind i pokazało się słońce. Jeszcze
na wodzie płynąc kanałem Beagle,a doprowadziliśmy jacht do porządku łącznie z myciem
zęz i nad ranem 3 stycznia dopłynęliśmy do Ushuaia. Cały dzień zajęło nam naprawianie,
pakowanie i wszystkie te najbardziej nieprzyjemne czynności podczas każdego rejsu.
2 godziny przed odlotem przekazaliśmy jacht kolejnej załodze w stanie sterylnym,
ponaprawiany i z załatwionym żaglomistrzem który do dnia następnego miał zrobić
porządek z uszkodzonymi żaglami.
Tym sposobem zostaliśmy załogą 6 polskiego jachtu i drugim najmniejszym po "Starym",
który zapłynął na Antarktydę. Przypomnijmy, że wśród tej szóstki są "Pogoria" i
Zawisza Czarny" i trudno porównać z nimi "Panoramę". Weszliśmy także do grona
kaphornowców. Dokonaliśmy tego dzięki uporowi i wytrwałości, nie bacząc iż nie była
to idealna pora roku na tak daleką żeglugę, nie bacząc że na jachcie nie było
ogrzewania i że mieliśmy bardzo mało czasu by zdążyć i to, że w ogóle pierwotny
plan nie przewidywał tego.
Kpt. Slawek Rudnicki i Bodo
|